niedziela, 14 grudnia 2014

Święta bezbożnicy.

Ano święta! 
Idą sobie, idą i wreszcie nadchodzą. I obchodzę je jak prawie każdy, bo chociaż jestem ateistką, traktuję Święta Bożego Narodzenia jako święto Rodziny.
Nasze matki, za swoimi matkami, przenosiły tradycje i dodawały coś od siebie. Podobnie dzieje się w rodzinach splecionych z wielu kultur.
Miałam przyjemność rozmawiać o tym z Małgosią Braunek (buddystką!), która z uśmiechem opowiadała, że TEŻ świętuje Boże Narodzenie „bo to piękne, polskie święto, czemu więc nie miałabym?”. 
Ostatnie czasy dość burzliwe i rozdyskutowane, skłoniły mnie do tego, żeby zweryfikować mój osobisty stosunek do TEGO święta. Podobnie jak wiele innych osób, ateistów lub agnostyków świętujących jednak polską Wigilię i ja traktuję ją jak Święto Rodziny. Z szacunku dla osób, dla których jest to głęboko religijne święto, nie przenoszę na mój stół symboli, które dla mnie święte nie są, więc np. nie mamy opłatka, dzielimy się przy stole dobrym słowem. Nie mamy gwiazdy betlejemskiej na choince, zamiast tego amorka ze skrzydełkami jako symbol miłości. Miłości w ogóle. Nie śpiewamy kolęd, bo choć to są piękne pieśni to jednak nie czujemy potrzeby oddawania hołdu wyłącznie temu jednemu dziecku. Wiele było i jest biednych dzieciaczków i kochających je biednych matek i o tym są piękne kołysanki.
Ale – chętnie sobie ich słucham razem z piosenkami około świątecznymi – White Christmas Binga Crosby’ego, Nat King Cola i Nathalie Cole – tatko mój tak bardzo go lubił, a ja za nim. I ja tak samo kochałam mojego dawno już nieżyjącego tatę, jak Nathalie kochała swojego, więc ten ich duet wzrusza mnie bardzo, gdy przed świętami brzmi w kuchni: i Wham lubię z tym ich odwiecznym Last Christmas i Jose Carreras też ślicznie śpiewa po polsku Lulajże Jezuniu a po nim Trzej Tenorzy inne piosnki świąteczne (taka płytę mam).W tygodniu przedświątecznym oni wszyscy mi śpiewają!
Choinka – oczywiście, że jest!
Historycznie, u Słowian najpierw był to snop żyta albo owsa dekorowany jabłkami, dopiero w Alzacji wymyślono, że zielona choinka, pachnąca i symbolizująca świat roślinny, ożywczy, będzie towarzyszyła Wigilii. Choinkę ubieram wcześniej niż robiła to moja mama. Ona ubierała ją w wigilijny dzień a u mnie stoi już w tygodniu poprzedzającym, bo tak jest weselej. Lubię bardzo zdobić dom graficznymi symbolami – bałwankami, śnieżynkami, poinsecją. Bardzo podoba mi się świętowanie na wesoło, tak jak to robią amerykanie: zakładając swetry z reniferem, zielone i czerwone skarpety, szaliki i świąteczne piżamy, bo tam święto zaczyna się rankiem, 25 grudnia – rozpakowaniem prezentów i świątecznym śniadaniem przechodzącym później w obiad.
Kulinaria na Wigilię?
Już dawno dogadaliśmy się, że nie lubimy karpia, więc go nie kupuję. Średnio też lubimy tradycyjne dania i ich mnogość. Dwanaście dań nas nie obowiązuje. W Polsce są trzy dni tego święta, więc objadanie się smakołykami trzeba rozsądnie podzielić.
Bardzo lubimy, wszyscy jak jeden, świąteczną rybę mojej teściowej. Kiedyś z morszczuka - ciężko było o słodkowodne. Dzisiaj u mnie to mielona ryba słodkowodna, robiona w galarecie na sposób żydowski, z pieprzem, rodzynkami i migdałami. Moja synowa robi fenomenalną rybę po grecku – rzadko ją jadamy  w roku (właściwie wcale), żeby móc się nią sycić w święta. Śledź – zawsze jest mile widziany. Po tych zimnych zakąskach już mamy mało miejsca na wielka kolację, więc na gorąco zrobię bogatą, pieprzną i naczosnkowaną zupę rybną. Wieczorem pieczemy kasztany w kominku, łupiemy orzechy i gadamy oglądając zdjęcia i filmy rodzinne. Na deser nieliczne słodycze – sernik ktos przyniesie, włoskie panettone, które sama piekę, a że cukiernik ze mnie kiepski, cieszę się, że choć ono mi ładnie wyrasta. Makowiec – na cieniutkim spodzie, właściwie sam mak z bakaliami. Wino, herbata i… prezenty. Następne dni to rodzinność – spotkania wyczekane, radosne i pełne frajdy, bo u nas nikt nie musi udawać, że nagle przy święcie jest dobry i miły. Jak rok długi – lubimy się bez udawania. W ostatnim ze swoich felietonów Kasia Grochola napisała o tym że najlepszą przyprawą świąteczną jest najzwyklejsza prawdziwa, rodzinna miłość. Prawda! 
A co jemy w te dni?
W tym roku nauczyłam się luzowania kaczki, więc zapewne będzie ona faszerowana ciut po staroświecku nadzieniem z grzanek, wątróbki, natki pietruszki siekanego selera, kawałków jadalnych kasztanów i czosnku. Do tego żurawina w jabłkach. Polskie szare renety są do tego idealne!
U mnie bardzo lubiana jest baranina, więc także być może pieczony udziec jagnięcy z rozmarynem i czosnkiem. Do tego sałata z winegretem, rukola, domowe śliwki i gruszki z octu, buraczki. O, tak! Na gorąco i na zimno, jako ćwikła.
Pojeździłam po świecie, poznałam inne kultury i kulinaria, zwłaszcza azjatyckie.
W Korei Pd wiele lat świętowaliśmy nie tylko nasze święta. Spędzaliśmy radsne dni z Azjatami, Chorwatami, Grekami, Rosjanami, Polakami. Każdy coś wniósł ciekawego.
Świat jest taki ciekawy! 

I jest jeszcze coś, co bardzo lubię w tygodniu przedświątecznym!
Spotkanie z moją wnuczką, dzisiaj już czteroletnią. Z nią stajemy w kuchni obwiązane fartuszkami, ja wyjmuję leżakujące od dawna ciasto piernikowe i pieczemy pierniczki.  To już mały rytuał a pewnie z czasem domowa tradycja, jakiej w moim domu nie było. Wspólne gotowanie lubimy wszyscy. Jak malusia Pola podrośnie – dołączy! Jak to dobrze, że mam tyle foremek! I łosia, lisa i ślimaka, i kilka dinozaurów, i gwiazdki, i serca, i co tam jeszcze! Tak, wspaniale jest tak rodzinnie i razem, jak… w  Bullerbyn, jak kiedyś w wielu polskich domach, dworkach… ciasno i nieco hałaśliwie ale radośnie i miłośnie.
A moja córka spędzi święto na plaży. :-) W Sydney są upały, zjada się obiad gdzieś przy grillu – obsamaża się mięsa, ryby i krewetki, do tego zimne napoje i lody.
Ale wiem, że z lekka tęskni:
„Smutno mi czasem, Mamuś, bo do pełni szczęścia i pełni Domu brakuje mi czasem pełnego stołu – w sensie pełnego ludzi. Pamiętasz? Sama kiedyś mówiłaś, że Ci się marzy taka biesiada jak w Moim wielkim greckim weselu albo Pod słońcem Toskanii – masa osób, trzy albo i cztery pokolenia, babcie i dziadki, dzieciary i bachory, dziewczyny w kuchni obierają ziemniaki, panowie kroją mięso i polewają wino i nalewki.
Chciałabym tak czasem. I nie wiem w sumie dlaczego, bo ja jestem przecież odlud zupełny, ja lubię być sama, męczy mnie hałas i gwar, szybko się nudzę rozmowami o niczym i obowiązkowymi grzecznościami, szlag mnie trafia na myśl, ile po takiej imprezie będzie sprzątania. O Jezu… No, ale gdzieś ten archetyp domu wypełnionego ludźmi siedzi mi w głowie…
Wszystko w swoim czasie, nie? Tak myślę.
Myślę sobie też, Mamuś, że są różne Domy na różne momenty życia. Jak byłam mała, Domem było nasze mieszkanie na Gocławiu – wydawało mi się wtedy wielkie. Miałam w nim swoją huśtawkę rozpiętą między framugami i rozkładane łóżko, za którym można się było chować, i kanapę rozkładaną, na której spałaś z tatą, a jemu stopy wystawały poza obrys, bo był za długi. Potem był nasz drewniany Dom „pracujący”, gdzie każdy z nas miał swój pokój i swoją prywatność, swoje rzeczy, swoją muzykę, swoje „zabawki” i swój mały światek. Miałam ten swój pierwszy osobisty pseudo-dom, pełen nieudanych eksperymentów i błędów nowicjusza, gdzie nic nie działało jak należy i zawsze czekało się na coś lepszego, co kiedyś nastanie. 
Kiedy przyjechałam tu, pierwsze święta spędziłam z moimi lokatorami w naszym wynajętym naprędce Domu, który miał wtedy tylko łyse podłogi, w salonie z zimnej glazury dwa stare ogrodowe fotele, materac na podłodze i choinkę ze sklepu „Wszystko za pięć dolarów”. I też czułam się jak w domu, bo było nam tam dobrze! Teraz mam dom między parkiem a oceanem, blisko szkoły i sklepu monopolowego, wiecznie zabałaganiony, bo małe potwory nie do końca jeszcze umieją po sobie sprzątać. I jest mi tu dobrze, choć czasem ciasno – mówię Ci, ten stół na dwadzieścia osób będę jeszcze kiedyś miała!”


(M. Kalicińska B. Grabowska „Kochana Moja. Rozmowa przez ocean”)


wtorek, 9 grudnia 2014

Dyskalkulia i Latrodectus.

Pisałam, że nigdy nie byłam dobra z matmy? 
To z powodu matematyki właśnie piszę ten tekst.
Kilka dni temu koleżanka zadała mi z pozoru niewinne pytanie
– To… ile ty masz lat?
Zacięłam się przy odpowiedzi, jak przy tablicy.
- Masz w telefonie kalkulator, to policz! - i podałam jej rok urodzenia. Ona postukawszy w telefon podała mi zupełnie nieprawdopodobną, abstrakcyjną liczbę.
- Policz raz jeszcze, coś pochrzaniłaś – poprosiłam wesoło.
Nie chciało być inaczej. Bo ja – matematyczny osioł – nie liczę tego co roku.
Nie liczę uważając, że mam… ile mam, jakoś po pięćdziesiątce jestem i już. A tu… pięćdziesiąt i owszem, ale i osiem dalej!
Żadne czterdzieste, czy czterdzieste piąte urodziny nie były dla mnie traumą, a już tym bardziej trzydzieste. Byłam piękna, młoda i wysoka, świat u stóp! A przynajmniej tak się czułam.
Ta piątka i ósemka za chwilę zamieni się w sześćdziesiątkę.
I nagle przyszedł skądś lepki i smutny lęk.
Chyba każdy z nas ma go pod dywanem, w szafie, albo na pawlaczu własnej jaźni. Lęk o to jak się zestarzeję.
Moi równie starzy jak ja znajomi dzielą się na trzy grupy – jedni (to większość) mówią, że co ma być to będzie i trup (lęk) wędruje z powrotem do szafy. Inni, jak ja, zamyślają się a jeszcze inni działają zdecydowanie, żeby tę niedołężną i złą starość oddalić na jak największy dystans, a jakby co – przyjąć będąc w pełni sprawnym ruchowo i intelektualnie. „Najwyżej umrę na śmierć nagle, między zupą a drugim daniem, ze starości się rozsypię ale w pełni władz!”
To wielkie marzenie każdego z nas.
śJest taka modlitwa „  (…)
Prosimy Cię, Panie abyś nas zachował od nagłej i niespodziewanej śmierci.” Nigdy jej nie zrozumiem. Ja właśnie tak bym chciała! Nagle i niespodziewanie, bo…

Mój lęk i (Wasz też), wynika z wyobraźni i świadomości tego, jak brzydka i smutna bywa starość. Wiem, że zapewne przyjdzie taki czas, że nagle zostanę sama, bo zazwyczaj tak bywa, że mamy starszych od nas mężów a oni utyrani życiem któregoś dnia umierają i nie ma żadnego mechanizmu poza samobójstwem, żeby móc odfrunąć razem, a wiele kochających się starych par tak właśnie by chciało. Zostanę więc wdową w głębokiej rozpaczy. Godziny wloką się jak tygodnie, zegar cyka, nie ma komu zrobić obiadu, z kim zamienić kilku słów, przypomnieć o ciepłym szaliku czy słonice dla sikorek, nie ma do kogo tulić się w nocy, gdy się przecknę i czarna noc przyniesie czarne, ciężkie myśli, bo organizm już nie umie produkować endorfin – linia produkcyjna już dawno zacięła się i jest nie do naprawienia.
Smutek jest już stałym uczuciem chwilowo odganianym na widok zabieganych dzieci wpadających z wizytą kontrolną, czy żyjących w swoim świecie wnuków. Później znów lęk i smutek towarzyszą stale jak koty i tylko nie łaszą się i nie mruczą uspokajając. Raczej niepokoją.
Dotychczasowy dom jest za obszerny, rzeczy stanowczo zbyt wiele ale jakże je wyrzucać, skoro to same wspomnienia? „O, to Jego sweter, jeszcze nim pachnie”.
W końcu dzieci nas przekonają do domu opieki, który jawi się nam jak najgorsze zło. „Mamo, tam będziesz miała znakomita opiekę!” – przekonują, a my modlimy się w duchu o tę nagłą i niespodziewaną śmierć, byle tylko na starość nie zmieniać otoczenia na „świetną opiekę”, bo dobrze nam TYLKO w naszym ulubionych fotelu, z naszym ulubionym zapachem domu, nawet jeśli w nim czuć kamforę, urynę i zapach ziemi z doniczek, w których jakieś kwiatki przetrwały. Podlewanie kwiatków i wyrzucanie śmieci są jedynym niemal ćwiczeniem fizycznym jakie nam zostało.
Najgorszą rzeczą jest przewlekła choroba, niedołęstwo, które straszy do obłędu – „byle nie to, byle nie to!” – modlimy się w duchu nawet gdy jesteśmy ateistami.
Ukochany ogród zarasta, bo nie mamy siły na jakąkolwiek aktywność, domu też już nie dajemy rady obsłużyć, bo zepsuta spłuczka czy nowy pilot od telewizora, naszego z czasem jedynego towarzysza – sprawia kłopot, gdy naciśniemy nie ten guziczek i program uciekł gdzieś, a syn nie ma czasu przyjechać. Zresztą jak przyjedzie, to znów powie zniecierpliwiony: ”Oj, mamo, to takie proste! TO jest od tunera a tu, patrz przywołujesz kanały, ten jest od HDMI….”
Po jakiemu to? Dziwimy się nie rozumiejąc ani słowa. „Jaka ona głupiutka już” – myśli syn.
Mama mi mówiła, że człowiek starzeje się od nóg. Zaczynają się problemy z kucaniem – coraz mniej lubimy kucać, potem stawy robią się sztywnawe, nawet gimnastyka nie pomaga, jak kiedyś. Pęcherz nawet reperowany – puszcza, z resztą też niewesoło. Kolejna sekcja pada, zacina się. Wątroba, trzustka, jelita. Lekarze udają, że coś na to poradzą ale wiedzą, że na starość leku nie ma. Dlatego jedni z nas biorą leki garściami myśląc, że to uratuje ich zepsute mechanizmy, a inni mają to gdzieś, czekając już tylko na odfrunięcie.
Często w nocy właśnie przychodzą takie myśli – „Umarłabym już. Nie rozumiem tego świata i nie chcę rozumieć” ale zaraz pojawia się taki żal, że ten może nienajlepszy ze spektakli będzie trwał dalej już… beze mnie?
I bywa, że to bardzo boli. Te myśli nie dają spać wdowom i wdowcom bo jednak, gdy obok jest ta ukochana osoba, jest jakoś lżej. Od lat znany zapach i ramię otulające nawet w półśnie, to antidotum na strachy. Jesteś lekiem na całe zło. Tak!
Dlatego będę jeszcze długo pielęgnować w sobie… dyskalkulię.
Chcę zapomnieć, że lata płyną, że tak naprawdę jeszcze trochę trzeba wycisnąć z tego życia, bo później lęk o ukochaną osobę i przyszłą samotność będzie coraz dotkliwszy.
Gdy nagle zostanę sama, przyleci (mam nadzieję) moja córka z Australii i w pudełeczku przywiezie mi coś w rodzaju biedronki (Latrodectus hasselti) z dłuższymi nieco nóżkami, których nie zauważę. Tak to sobie wymyśliłam, bo za nic na świecie nie chcę żyć bez Niego.
Po jakie licho wegetować bez miłości czekając na śmierć?
PS ...że smutny tekst?
Ano, bywają takie zamyślenia, przecież i Wy o tym myślicie, prawda?

piątek, 28 listopada 2014

Równość?

Również i ja zgłaszam sprzeciw przeciw plakatowi Amnesty International. 

Za posłanką Agnieszką Kozłowską - Rajewicz: "Czym uderza ten bezpardonowy przekaz? Tym, że jeśli już facet zniży się do czynności sprzątania to jedynie po domowej masakrze, której wcześniej dokonał. Ponad wszystko jednak taka historia buduje nowy front niezgody i wojnę płci, która nie ma żadnych podstaw i nie ma nic wspólnego ze współczesnym feminizmem. Ani sprawiedliwością.

Od długiego już czasu, właściwie od zawsze, domagam się wszędzie, gdzie mogę równości w traktowaniu ofiar przemocy. W tym sensie, że razi moje poczucie sprawiedliwości fakt, że inne niż kobiety ofiary przemocy, czyli dzieci i mężczyzn, upycha się do pojęcia „...i inna przemoc domowa” jakby chodziło o bite koty czy psy (pomijam fakt, że tych stworzeń też bić i nękać nie należy).
Człowiek poniżany, deprecjonowany, wyzywany i bity cierpi tak samo – niezależnie od tego, czy jest kobietą czy mężczyzną, dzieckiem - dziewczynką, chłopcem, czy też staruszkiem/staruszką. Tak – dziadkowie nie raz są ofiarami przemocy domowej ze strony mężczyzn i kobiet a bywa, że i dzieci.
Uczucie osamotnienia, bólu, rozpaczy, odrzucenia, beznadziei jest jednakie. Nie ma tu żadnego uprzywilejowania.
A jednak.
Organizacje kobiece, a też Amnesty International i inne wspomagające, choćby Koalicja Ateistyczna, wspierają hasła antyprzemocowe, ale tylko te, w których mowa o przemocy wobec kobiet „bo ich jest więcej”.
Nie polemizuję z tym "więcej". JEST więcej.
Razi mnie jednak ten dodatek jakby od niechcenia: „i innej przemocy domowej”. To umniejsza cierpienie tych, kórzy są ofiarami ale nie kobietami więc nie mają wsparcia organizacji kobiecych.
Ta "inna" przemoc jest mniej ważna?
Cierpiące dzieci, cierpiący staruszkowie obojga płci, cierpiący mężczyźni (którym odmawia się ludzkich uczuć bo są facetami) są pominięci tylko dlatego, że to mniej liczna grupa cierpiących?
Wszyscy jesteśmy ludźmi.
Oprócz agresywnych mężczyzn są agresywne kobiety i agresywne dzieci. I – jak podaje Błękitna Linia – dzisiaj co dziesiąta osoba zgłaszająca się jako ofiara przemocy to mężczyzna.
I zaraz zapewne ktoś powie, że dzieci miały zły przykład z domu, wychowały się w rodzinach przemocowych, kobiety też miały złe dzieciństwo odreagowują stresy i wreszcie, po latach męskiej dominacji, mogą „wyrazić siebie”. I tylko nikt nie mówi o facetach – że może też zostali paskudnie wychowani i byli bici w dzieciństwie?
Dziwne są takie próby usprawiedliwiania, bo dla agresji, poniżania nie ma żadnego usprawiedliwienia.
Owszem – zajmują się tym terapeuci ale ofiara nie będzie usprawiedliwiała swego kata, że ten (ta) miała kiepskie życie, więc odreagowuje albo nie panuje nad sobą. Ofiara cierpi bezzasadnie i bez sensu. Niepotrzebnie.
Ad rem.
Próbowałam o tym rozmawiać na portalu społecznościowym ze znaną działaczką ateistyczną i jej zastępcą, ale napotkałam na… agresję i niegrzeczne prychnięcie.
Nie umiano mi dać żadnej sensownej odpowiedzi na moją sugestię, że kobieta – ofiara przemocy jest w obecnie głoszonych hasłach i w Konwencji Do Spraw Zwalczania Przemocy Wobec Kobiet (i innej przemocy domowej) uprzywilejowana. „Bo statystycznie częściej cierpi”. Czyli ktoś, kto cierpi równie dotkliwie, ale nie jest kobietą, nie zasługuje na współczucie? Na wsparcie? Na równe traktowanie w bólu i poczuciu upodlenia?
Pan zastępca: (z pamięci) "Dlaczego w dzień wsparcia kobiet mamy zajmowac się mężczyznami, dziećmi i może jeszcze psami, świnkami morskimi i wodą dla Afryki"?
No ... co za poziom rozmowy! Co za agrument.
Kiedyś już podnosiłam ten temat i pamiętam taki wpis korespondentki – kobiety: „Wcale mi nie będzie żal, jak jakiś facet oberwie porządnie. Za bite kobiety! Nich też cierpi” – i nie było to o kimś konkretnym, o jakimś agresorze.. Po prostu nie będzie jej żal, przyzwala na przemoc tak sobie. "Za cierpiące kobiety".
Zbiorowa odpowiedzialność?
A mi jest zawsze żal tego, kto jest poniżany, gnębiony i spychany do roli ofiary.
Chciałam o tym porozmawiać z panią Niną Sankari. i jej zastępcą sądząc, że mam do czynienia z sensownymi i ceniącymi sobie wolność jednostki ludzi, ale... nie dało się. Moje argumenty są „nielogiczne”, a ja sama „impertynencka”. Pani Nina zaczęła pisać do mnie jak do ... mężczyzny i p
o tym agresywnym ataku wybanowano mnie!
Ta orgnaizacja i osoba są już dla mnie mało wiarygodne.
Przykre doświadczenie.


 A tu do poczytania linki dotyczące przemocy wobec mężczyzn.Nieprawda, że jest to zjawisko marginalne i rzadkie.
Dzieci jako ofiary są poza wszelka dyskusją.
Czyli: NIE dla przemocy domowej w ogóle.

http://www.niebieskalinia.pl/pismo/wydania/dostepne-artykuly/4961-mezczyzna-ofiara-przemocy
-  http://natemat.pl/76931,jak-nekaja-nas-kobiety-20-proc-mezczyzn-pada-ofiara-przemocy-psychicznej
http://psychologia.wieszjak.polki.pl/relacje/324795,Czy-mezczyzna-moze-byc-ofiara-przemocy-domowej.html
- 
http://www.dailymail.co.uk/sciencetech/article-2669408/Rise-female-relationship-terrorists-Study-finds-women-controlling-aggressive-partners-men.html

wtorek, 28 października 2014

Mamuś, czyli przemyślenia przy Zaduszkach ...

Mamuś, czyli przemyślenia przy Zaduszkach ...

fragment "Kochana moja. Rozmowa przez ocean"

Mamuś,
boję się śmierci. Boję się strasznie i panicznie, tak jak
ciemności, bólu i samotności. Śmierć może i można
oswoić, może i można się pogodzić z jej nieuniknioną
naturą, może nawet można się na nią przygotować, ale
ja oswojona, pogodzona ani przygotowana nie jestem.
Głupie to może, niedojrzałe, infantylne czy płytkie,
boję się jej bardzo i staram się o niej nawet nie
myśleć… Może to to, o czym piszesz − strach przed
utratą kontroli, żal nad tym, czego się już nie zobaczy
i nie doświadczy, żałosna próba udawania, że jestem
wieczna i nieśmiertelna? Nie wiem. Wsłuchuję
się w siebie, w ten strach, grzebię w nim delikatnie,
ale nie mogę za nic w świecie dogrzebać się do przyczyny.
Pamiętam, jak kiedyś szłam sobie spacerem ulicą
Solidarności, tam między sądami a kinem Femina,
pamiętasz? Tam są takie bardzo wysokie, stare kamienice,
szare, porządne, nieźle utrzymane. Szłam sobie
wzdłuż tych kamienic i nagle, tuż pod moimi stopami,
tuż przed moją twarzą, błyskawicznie i zupełnie bez
ostrzeżenia coś mignęło i runęło o ziemię z paskudnym,
miękkim, zupełnie do niczego niepodobnym łomotem.
Łomotkiem właściwie, bo obiekt nie był duży.
Kot, Mamuś. Czarny kiciuch. Musiał biedak się potknąć,
wędrując po parapecie, może się zamachnął na
wróbla albo ważkę, może za bardzo ufał swojej słynnej
kociej równowadze, może zbyt serio brał powiedzenie
o lądowaniu zawsze na czterech łapach… Spadł. Nie
na łapy, bo spadł ze zbytniej wysokości i widocznie go
w locie przekręciło. Na bok spadł i pewnie pękło mu
od impetu serduszko albo nerki. Pamiętam to jak dziś,
choć minęło już z pięć lat – pamiętam ten dźwięk, pamiętam,
jak wyglądał na tym chodniku, pamiętam, że
umarł jakieś pół sekundy po upadku. Widziałam to,
Mamuś, widziałam śmierć. I nie wiem, czy ze smutku,
z szoku, z żalu czy ze strachu, ale popłakałam się tam
nad tym kotem. Może od tego czasu się boję?
Jestem nieźle wykształcona, sporo czytałam swego
czasu, nie jestem też jakoś specjalnie głupia, wiem
więc, że religia czy ezoteryka powstała w dużej mierze
właśnie po to, aby temat przemijania wygładzić, uspokoić
jednostki, że nie ma się czego bać, bo to nie koniec,
tylko przejście do jakiegoś „dalej”. I z przerażeniem
zdaję sobie sprawę, że wszelkie dowody naukowe
wskazują, że jedyne „dalej” to powoli gnijąca trumna
i przemiana w kompost. Dlatego mój wyedukowany
i racjonalny mózg mimo wszystko w „dalej” wierzy.
To jak z efektem placebo – nawet jeśli rozumiesz jego
działanie, nadal możesz być na niego podatny. I w tej
podatności nie ma absolutnie nic złego.
Wierzę więc z uporem godnym lepszej sprawy, że
koniec to nie koniec. Że coś tam jednak za drzwiami
czeka. Że energia w jakiś sposób wraca do obiegu,
jest recyklingowana, nie znika ususzona i zmielona
w biblijny proch zżerany powoli przez robaki i florę
bakteryjną. Muszę, Mamuś, w to wierzyć, bo inaczej
zwariuję. Inaczej strach mnie sparaliżuje i nie pozwoli
dalej żyć! Tyle błędów, tyle zmarnowanych szans,
tyle niewypróbowanych rzeczy, tyle ominiętych dróg,
tyle złych decyzji, „a można było inaczej”, „trzeba było
spróbować”, „że też ja nigdy… a teraz już za późno”.
Nie umiem o tym nawet myśleć i odpycham to od siebie,
jak najdalej mogę, jak dziecko, które zatyka uszy,
tupie i krzyczy „nic nie słyszę!”. Może nie dojrzałam.
Śmierć przeraża mnie jeszcze bardziej, gdy towarzyszy
jej ból lub samotność. Pamiętasz babcię Jasię?
Jak bardzo musiała się czuć odrzucona i osamotniona,
kiedy nikt nie widział tego koguta na suficie ani
Murzynki szydełkującej na fotelu, przesuniętego podstępnie
żyrandola, zdemontowanego i złożonego ponownie
w całość krzesła, gdy stary, usychający mózg
płatał jej takie głupie i przerażające figle. „Basia, nikt
mi nie wierzy, że oni tu byli!” mówiła z wypiekami na
zmęczonej i przestraszonej twarzy, a mi serce pękało,
bo nie potrafiłam wejść w ten świat omamów i grać
w tę grę, byle tylko ją uspokoić. A powinnam była! Nic
złego by się nie stało, a może czułaby przynajmniej, że
ma sojusznika? Może odeszłaby szczęśliwsza i spokojniejsza?
Teraz już się nie dowiem. Za późno.
Boli mnie też, że jako głupia gówniara nie doceniałam
opowiadań babci Marynki o wojnie. A opowiadała
dużo i długo! Zwykle przy obiedzie, a ja przewracałam
wtedy oczami i szukałam pretekstu, żeby uciec
do swojego pokoju. Ależ się ciągnęły te jej długaśne,
nudne opowieści!
Dziś oddałabym każde pieniądze, żeby znów ich
posłuchać, bo większości nawet nie pamiętam. Nie zapamiętałam,
bo mnie nie obchodziły, bo nie szanowałam
babci na tyle, żeby próbować się nad nimi skupić,
bo za młoda i za butna byłam, żeby posiedzieć chwilę
w ciszy i posłuchać. Za głupia, żeby poprosić: „Babciu,
spisz to dla mnie! Będę czytać to na głos swoim
dzieciom!”. Mnóstwo miała babcia historii – o wojnie,
o okupacji, o żołnierzach, o przeprowadzkach, o ukrywaniu
się, o szkole, o rodzinie, o uczniach. To były
rewelacyjne opowieści pełne zwrotów akcji! Nigdy nie
wspominała o polityce, nie narzekała, nie marudziła…
chciała tylko przeżyć to jeszcze raz. W głowie została
mi tylko historia o Teresce, którą wieźli na armacie
po tym, jak najadła się gruszek ulęgałek, a okazało się
że nie miała po nich niestrawności, tylko „rozlał jej
się zapalony wyrostek” . I o kożuchach jedzonych ze
spodeczka, przez które uczniowie wyprosili ją ze stołówki.
Tylko tyle mi po babci zostało…
Źle znoszę cudzą starość, źle znoszę cudze choroby
i niedołężność, źle znoszę cudzy ból. Nie umiem tego
sama udźwignąć. Dlatego może lubię pogrzeby i lubię
chodzić na cmentarz – bo wtedy jest już spokój, jest
cisza, jest pogodzenie. Ta osoba jest już w jakimś lepszym
miejscu, nieważne, czy patrzymy na to metaforycznie,
energetycznie czy też religijnie. Ale pogrzebu
i cmentarza się nie boję.
Pamiętasz, co mi kiedyś powiedziałaś? Że babcia
Marynka jest taka smutna i samotna, bo w nic nie
wierzy. Dla niej odejście dziadka Zdziśka to był koniec,
i kropka. Nie czekała na ponowne zjednoczenie,
nie czuła jego obecności, nie miała tego kojącego
przeświadczenia, że jeszcze będą razem. Teraz to rozumiem
– jesteśmy czasem więźniami własnego rozumu
i rozwoju naukowego. Ktoś mi jednak ostatnio
powiedział, że nie ma przecież żadnych przeciwwskazań,
by nauka i wiara koegzystowały w zgodzie i wza200
jemnym szacunku. Leciwy profesor spojrzeć może
przez okno, zobaczyć kolorowego motyla albo wiotką
jaskółkę i pomyśleć „O matko! Toż to moja Danusia!
Czuję to!”, po czym uśmiechnąć się sam do siebie
i wrócić do analizy tkanek pod mikroskopem. Czemu
nie? Nauka o świecie zewnętrznym nie powinna
dominować rozwoju wewnętrznego. Lata ewolucji rodzaju
ludzkiego udowodniły przecież, że tak jak bardzo
jesteśmy zdolni do rozwoju naszych umiejętności,
pogłębiania wiedzy o otaczającym świecie, szukania
i rozumienia związków przyczynowo-skutkowych,
tak samo zdolni jesteśmy do tworzenia złożonych
mitologii i konstrukcji stricte abstrakcyjnych, które
pomagają radzić sobie z wyzwaniami, jakie przynosi
nam egzystencja na tym świecie. Staram się godzić te
dwie strefy, Mamuś, żeby nie zwariować. Pomaga mi
to myśleć, że babcia Marynka i babcia Jasia wybaczyły
mi niedojrzałość, brak lojalności, lenistwo i zaniedbanie,
że są teraz spokojną energią, z którą mogę nawet
mieć kontakt, jeśli się postaram.
Czemu naszło Cię na takie przemyślenia i takie
tematy?
Nie chcę zastanawiać się nad Twoim przemijaniem
ani Twoją śmiercią. Nie chcę, nie umiem i nie powinnam!
To zbyt trudne i chyba niepotrzebne. Co ma
być, to będzie, jeśli chcesz się jakoś przygotować, to
proszę Cię uprzejmie, ale proszę, nie każ mi się w to
zagłębiać. Dla mnie jesteś i zawsze będziesz jakoś tu,
koło mnie, nawet jeśli musiałabym Ci przynieść pająka
z ogródka. Będę z Tobą gadać, nawet jak będziesz
już tylko płytą z lastrika i zdjęciem na kominku, to Ci
mogę obiecać.
Buziaki - Basia.

czwartek, 23 października 2014

Zbliżają się Zaduszki.

Myślałam, co napisać, ale wkleję fragment "Zwyczajnego faceta".
Słuchałam go wracając ze smętarza (to nie błąd, lubię to słowo).
Ten fragment jest mi bliski. Kładłam wianuszek na grobie Rodziców.
Pomyślałam, że ja też się starzeję...

"Mama robi dla mnie specjalnie zalewajkę, ja
siekam cebulkę do skwarek, gadamy. Wspominamy, opowiadam
też mamie szczegółowo o sprawach w Turku. Ciekawa
jest nawet tego, co tam jem!
Wzruszają mnie jej stare już ręce, powykrzywiane artretyzmem.
Ma cienką skórę, plamki na niej i nabrzmiałe żyły.
Palec wskazujący, obolały, trzyma wyprostowany. Na szyi
zwiotczałej skóra w fałdach wisi nieładnie, twarz mamy
w zmarszczkach. Moja kochana mama… Niby zbrzydła, ale
jak podnosi na mnie oczy całe w iskierkach uśmiechu, jest
taka piękna. Chciałbym jej powiedzieć, ile dla mnie znaczy,
ile przyjaźni matczynej mi ofiarowała, więcej niż surowy ojciec,
ale nie potrafię. Słowa grzęzną mi w gardle.
Rozmawiamy o nagrobku ojca, o tym, że trzeba go wyremontować.
Jutro pojadę z nią na cmentarz. Życie nie stoi
w miejscu. Czuję bolesny skurcz na myśl, że przecież i mamy
mi kiedyś zabraknie. Oby jak najpóźniej!
Na cmentarzu cisza dnia powszedniego. Faktycznie, grób
ojca jakiś taki żałosny, stara rama z lastriko obłupana z lewej
strony. Zasuszone kwiatki.
– Mamo, zamówmy nowy nagrobek, co?
– Wiesiu, to teraz taki wydatek! Może jakoś później, jak
już umrę. I wiesz co… Spalcie mnie, ja tak nie lubię wilgoci!
I będę pewna, że się nie obudzę!
Głupio mi tego słuchać. Chowam wzrok, bagatelizuję.
Umieranie. Kres naszych dni. Idiotyczny temat dla rozważań,
szczególnie ze starym człowiekiem. Mój Boże… ja
też się staję starym człowiekiem! Idę za mamą… do starości,
do śmierci. Mama opowiada coś o sąsiadce z naszego starego
domu, a ja nie słucham, pogrążony w nagłej refleksji.
Starzeję się jak moi rodzice! Tatko kiedyś był wielkim, czerstwym
chłopem, a po latach, gdy zobaczyłem go w szpitalu,
zdał mi się jak sucharek, taki… drobny, maleńki. (…)
Wieczorem zagadnąłem Kryśkę, o ten nagrobek gdy byliśmy sami.
– Daj spokój – ostudziła mnie szybko. – Nie naciskaj, bo
mama zaraz się poczuje w obowiązku wskoczyć do nowego
grobu, a tak, jakoś się trzyma. Daj spokój!"




poniedziałek, 20 października 2014

Co ma wspólnego nasze nowe logo z Czesławem Mozilem, Marią Peszek i innymi.

Wbrew pozorom wiele.
Czesław Mozil, a przed nim Maria Peszek, przed nią Dorota Masłowska i wielu innych, pisuje teksty dla myślących, a to u wielu ludzi komentujących ich twórczość cecha w zaniku. 
Zaraz, zaraz, zanim się niektórzy państwo poobrażają, chwila refleksji.
W dzisiejszych czasach mamy wszystko podane na tacy. Tak jak niemowlę schabowego w słoiczku – rozdrobniony ten schabowy na miał, żeby lekko połknąć. I podobnie podawane nam są wiadomości, rozrywka, symbole – wszystko już tak zmiksowane, żeby tylko łykać bez myślenia i fałdowania zwojów. Na lekcjach polskiego nasze (z mojego pokolenia) polonistki walczyły uparcie, żeby wyrobić w nas odruch myślenia, zastanawiania się, umiejętności interpretacji. Nie wszystko umiem interpretować – przyznaję ale przynajmniej staram się w przypadkach „głównych” – czyli na przykład gdy Czesław Mozil nagle zostaje publicznie zjechany za piosenkę. Idę z mety do tekstu, patrzę i zastanawiam się: za co?! Czyżby naprawdę kala własne gniazdo? Czytam, myślę i okazuje się, że jest tam głęboka, smutna ale dość prawdziwa myśl zaśpiewana jakby w imieniu tych, którzy wyjechali i być może muszą sobie dorobić jakąś ideologię do tego, że po studiach lepiej im jest na zmywaku. Grzech śpiewania, pisania w pierwszej osobie skutkuje niestety tym, że odbiorca idzie po linii najmniejszego oporu i myśli, że to wykonawca (pisarz) mówi za siebie.
Maria Peszek wzięła na siebie ataki po tym, jak zaśpiewała iż nie zamierza za Polskę, w dzisiejszych czasach, schodzić do kanałów i wykrwawiać się. I ma prawo tak myśleć. W dzisiejszych czasach „czerwonego guzika” – wojna „ludźmi” (mięsem armatnim) oznacza rzeź jak w Somalii i nikt, NIKT tego nie chce. Utrzymanie polskości dzisiaj nie wymaga krwi i umierania, a wręcz odwrotnie: życia i pracy. (płacenia podatków).
A co ma do tego logo?
No właśnie też chodzi o ten wysiłek, na który namawiano nas w szkole – myśl, a jak masz problem – zapytaj! Znajdź źródło, odpowiedź!
Swego czasu malarze impresjoniści dostali baty od krytyki i wielu konsumentów sztuki dotychczasowej za odejście od kanonu. Jakieś kropki?! Paćki?! I to ma być sztuka? Potem był Picasso i inni, np. Mirò – autor logo Hiszpanii, czy Dali (autor logo Chupa chups).
Czym jest logo/marka, a czym godło – trzeba znaleźć i poczytać, bo to nie są pojęcia tożsame. Pełnią różne funkcje. Nowe logo Polski znów budzi kontrowersje, głównie, że nieczytelne, że trzeba tłumaczyć. No a co szkodzi, gdy nie „widzimy” – zapytać? Pomyśleć? Poszukać wykładni? Potrzebujemy miałkiej papki? Kto z nas zinterpretuje natychmiast logo mercedesa? Apple’a, Hiszpanii?




Prawda, że trzeba poszukać? Zgodzić się że  - Aaaaaa, teraz już widzę! Ja poczytałam i sprężyna jest dla mnie czytelna. Ma ją czytać świat, a nie my i czyta!
Może przestać wreszcie marudzić? Bo jak tak dalej pójdzie logo Polski to będzie skwaszona mina Polaka z napisem: Nieeeeeeeeeeeeeeee.   

PS To logo Polski "spring into new" NIE jest robione za nasze pieniądze. Na nie złożyli się przedsiębiorcy. :-)
Miłego :-)



Mam i inną propozycję - czytelną tylko dla nas, Polaków ale ... czy o to chodzi, żeby świat tak nas postrzegał?   










wtorek, 14 października 2014

Promocja Kobiety Dojrzałej czy klapa?


Czas jakiś temu zmolestowała mnie pewna pani o bycie jurorką na gali Wyborów Miss po 50ce.
Już sama nazwa jest wykwitem dziwnego poczucia humoru, albo upartej niewiedzy czym słowo Miss jest. Miss to nastolatka, niezamężna młódka, Mistress to pani, bywa że mężatka, wdówka albo rozwódka. Kobieta dojrzała.
Wykwit słowny "Miss po 50ce" (nawiasem mówiąc kłania się ortografia) tłumaczony na polski "panienka po pięćdziesiątce" - musi budzić uśmieszek, który jest niefajny, bo kpiący.
Ale OK, czepiam się...

Ad rem:

Organizacyjnie - wielkie przedsięwzięcie i pani organizującej trzeba oddać to, że znalazła sponsorów i z pomocą rodziny (o tym jeszcze usłyszymy wielokrotnie) uczyniła tę galę w Warszawie, w nowym hotelu.

Gala.

Już początek mnie zmroził, choć owszem, jest scena i wybieg i krzesełka są, są te zaznaczone tylko dla jurorów - usiadłam.
Od czasu do czasu ktoś z organizatorów wypraszał z drugiego rzędu siadających tam ludzi tłumacząc że to dla mediów a i z pierwszego rzędu wzdłuż wybiegu też wypraszano tłumacząc, że to dla VIP-ów.
Żadnych oznaczeń, więc gdy po raz kolejny wypraszano ludzi którzy zajmowali owe miejsca - robiło się nieprzyjemnie. Ludzie mieli prawo się wściekać.
Kolejna rzecz, której nie umiem zaakceptować przy takich (ani innych) okazjach to nonszalancja z rozpoczęciem.
Czterdzieści (sic!) minut opóźnienia to dla mnie powód do wyjścia, ale Ania (koleżanka jurorka, o wiele dłużej działająca w temacie, w Fundacji Generacja, zajmującej się dojrzałymi ludźmi), usadziła mnie przypominając, że jesteśmy tu dla zestresowanych uczestniczek. OK. Racja.
Jak słusznie zauważył - za Kazimierzem Rudzkim - nad wyraz inteligentny i ogarnięty konferansjer pan Ryszard Rembiszewski: improwizacja jest na scenie dopuszczalna pod warunkiem, że jest starannie przygotowana. Musiał niestety imrowizować bez przygotowania bo tego .... nie było. 
Śmiem się wymądrzać, bo przez kilka lat miałam możliwość obserwowania z bliska końcowych przygotowań do gali Wyborów Miss Polonia. (tych z lat '80) i wiem, jak ważną rzeczą jest dogranie każdego szczegółu, najbardziej banalnego nawet a też przewidywanie ewentualnych wpadek.
Przygotowanie musi być profesjonalne.

Potrzebne są pieniądze na turnusy czyli treningi. Bez tego ani rusz, bo nikt nas przecież nie uczy ruchu scenicznego a to jest w takich sytuacjach podstawa.
Elwira Kowalska stanęła na przysłowiowych rzęsach i zrobiła ile mogła, panie też starały się bardzo, ale nadal ruch sceniczny pozostawiał wiele do życzenia. Tu potrzeba czasu i ćwiczeń (nie kilkunastu godzin!), żeby panie nie wypadły niezręcznie, sztucznie, żeby było profesjonalnie a nie prowincjonalnie.
Oczywiście można, jak to wielu Polaków robi - od reżyserów po polityków - machnąć ręką na zasadzie "ojtamojtam", ale lubię gdy równa się do najlepszych. To dobry kierunek a "ojtamojtam" dobre jest w domu, gdy synek zapomniał tekstu deklamując wierszyk dla babci.

Wielce zdziwił mnie wybór jurorów czyli nas.
Ktoś mnie zagadnął:
- Nie wie pani wg jakiego klucza nas zebrano?
Odpowiedziałam, że bez kluczy, z łapanki. Bo jak inaczej wyjaśnić, że jurorom ojcował... Andrzej Supron, zapaśnik, jak dla mnie postać niehalo po jego bardzo niezręcznych homofobicznych wypowiedziach telewizyjnych (uznanych za skandal). A skąd niby to znawca kobiet? Że się ożenił niedawno? A! Zasponsorował siłownię dla uczestniczek! Jesteśmy w domu.
Również zasiadające w jury panie projektantki, które szyły (wypożyczyły) swoje stroje na scenę, znały panie ubiegające się o wiele dłużej i już zdążyły sobie wyrobić zdanie o uczestniczkach, więc ani ich spojrzenie nie było świeże ani oceny bezstronne. Raczej miały już swoje mocne typy mówiąc wprost, że ta pani jest OK., a tamta nie. Ustawka?
Zadziwił mnie także otrzymany formularz, z którego wynikało, że mamy okrasić każdą panią jakimś tytułem Miss: Miss koleżeńskości, Miss natury, Miss etyki, Miss tolerancji, Miss dobrego balansu (?), jeszcze inne dziwne i trudne do zapamiętania "Miss....". Razem 26! Każda miałą dostać tytuł. Nie mamy do czynienia z przedszkolakami, które się popłaczą, wybory to wybory. Nie każda pani MUSI mieć tytuł.
SKĄD mamy my, jurorzy, wiedzieć, która pani jest koleżeńska, która zbalansowana?!

Wracam do wieczoru.
Na takiej gali gospodyni, organizatorka, powinna być niemal niewidoczna. Jest osobą, która jest, ale jakby jej nie było (tak powinno być) - jest za to konferansjer - osoba prowadząca galę. Nie łapany w ostatniej chwili, ale mający czas na zapoznanie się z uczestniczkami a nade wszystko szczegółami i detalami istotnymi w zapowiedziach.
Ryszard Rembiszewski, jak zawsze profesjonalista, stanął na wysokości zadania. Starał się ze wszech miar prowadzić galę gładko, ale nie dało się... Uważam za wielką niezręczność wtrącanie się pani organizatorki w wypowiedzi konferansjera, bo to pokazuje poziom nieprzygotowania materiałów dla niego.
NIGDZIE, ani na polskim konkursie Miss Polonia ani na zachodnich nie ma takiego obyczaju, by konferansjer na scenie był poprawiany i mitygowany! Faux pas!
Pominę już fakt, że co chwilę słyszeliśmy jak to pani jest wdzięczna za współpracę a to mamusi, a to córce i synowi, a to przyjaciółce, która napisała słowa którejś z piosenek, a to koleżankom...
Co to jest?! Totalny brak profesjonalizmu, najoględniej mówiąc. Świetnie, że ją wspierali i pomagali ale akcentowanie tego po wielekroć było żenujące a już wystąpienie w sukience wełnianej dzianej ręcznie z tekstem "mamusia mi ją zrobiła", co wymusiło oklaski (bo jak inaczej reagować na takie coś), to już co najmniej dziwne jest i tak to zostawmy z powodu ogólnopolskiego szacunku dla matek.
Na żadnej poważnej imprezie nie słyszałam tylu wtrętów że córka, że syn, że moja przyjaciółka, kolega pomógł etc., etc. - bo prosta zasada elegancji i biznesu mówi, że nawet jeśli głównie rodzina dźwiga ciężar organizacji imprezy, nie zaznacza się tego. To nie są imieniny u cioci Józi...

Wreszcie coś, czego już nie łykam zupełnie, nie rozumiem, nie łapię.
Pani organizatorka przebiera się po raz trzeci tego wieczoru (?) tym razem w suknię wieczorową! Bardzo wykwintną, z falbanami etc. i już do końca wieczoru występuje... bez pantofli. Paraduje po scenie (przerywając konferansjerowi co chwila) bez obuwia za to w... rajstopach! PODOBNO miał to być przytyk do kogoś, kto nie zasponsorował szpilek. ... ?
Czym innym jest tańcząca boso (i bez rajstop!) Kayah na swoim występie, czy Cezaria Evora - to ich styl i image sceniczny a czym innym gospodyni wieczoru człapiąca w samych rajtkach do eleganckiej kiecy po scenie w obecności bajecznie odstrzelonych do finału pań.

Narada jurorów:
Okazało się, że te tam różne Miss tolerancji i Miss uśmiechu - panie same sobie przyznały nawzajem! Nikt nas nie poinformował. Ale podczas ogłaszania werdyktu pani organizująca upierała się, że to... jurorzy przyznawali owe tytuły - śródtytuły. Wpadka, konfabulacja, czyli zwyczajna nieprawda? Fuj!
A już absolutnie jestem zdumiona zdaniem pani organizatorki rzuconym ze sceny, że „(…)kobieta po pięćdziesiątce kopniakiem (czy jakoś tak) otwiera sobie drzwi do …” (tu stłumił jej zapędy i język pan konferansjer w lot wyczuwając, że to zbyt aroganckie).
Kopniakiem? … Drzwi? Co za retoryka.  


Reasumując:
Takie imprezy to bardzo delikatna materia. 
Bardzo cieniutka linia, cienka jak nić babiego lata, oddziela takie przedsięwzięcia od śmieszności, od niskiego poziomu. Trzeba bardzo uważać, trzeba trzymać klasę i wysoki poziom.
Nad kobietami startującymi w wyborach piękności na świecie czuwają specjaliści: od wizerunku, od elegancji zachowania, ruchu etc. W konkursach Miss International, Miss World są ścisłe wytyczne co do tego, jaki charakter ma mieć impreza, jak mają się prezentować medialnie kobiety.
Scena, reflektory, kamery i tak łatwo o potknięcie, o niezręczność czy śmieszność, która młodym pannom może ewentualnie dodać uroku, ale dojrzałe panie muszą się śmieszności i niezręczności wystrzegać, więc trzeba je chronić przed wpadkami.
Taki to już czas, że my, kobiety dojrzałe jesteśmy ostro i surowo postrzegane, oceniane. I tak mamy z tym problem, bo kobiety dojrzałe nie są pupilkami mediów, za to łatwym celem kąśliwych komentatorów.
Nie wystarczy mówić ze sceny, że "nie oceniamy piękna zewnętrznego tylko to wewnętrzne i siłę kobiecą itp.", bo to tylko słowa, a de facto publiczność i my, jurorzy, widzieliśmy tylko panie w ich strojach, makijażu i ruchu, siłą rzeczy ocenialiśmy… zewnętrzność.
Czyli idea szczytna ale będzie miała sens jeśli ktoś profesjonalnie się za to weźmie i poprowadzi całość, może jednak nie na bosaka z udziałem cioci, wnuczki, syna i przyjaciółki lecz za pomocą zawodowców z szołbiznesu. Ten ktoś nie będzie na scenie upominał profesjonalisty prowadzącego galę jak upiorna mamusia szturchająca publicznie dziecko, która uważa, że gdy tego nie zrobi - nie zaistnieje ona jako matka.
Wszyscy wiedzieli, że Miss World jest w rękach rodziny Morley, ale na scenie mowy o tym nie było. Jak to się mówi full profeska czyli elegancja, klasa, klasa i jeszcze raz pieniądze, a za nimi - sale ćwiczeń, dykcji, opieka fachowców. 
Dopiero potem pawie pióra. Amen.

PS. Mam nadzieję że Panie występujące, nie wezmą mi za złe krytycznego głosu, bo on odnosi się wyłącznie do organizacji a nie samych Pań. Im gratuluję odwagi i determinacji. Mam nadzieję że jeśli idea promocji kobiet dojrzałych będzie miała swój dalszy ciąg, będzie realizowana z należytym szacunkiem, profesjonalizmem i profesjonalistami, bez wpadek, „wytycznych dla jury” i biegania po scenie boso.   

PSS Oczywiście wiem, że się narażę i będę wyklęta za ten tekst, bo nie śpiewam hymnów.
Zbyt mocno leży mi na sercu promocja dojrzałych kobiet, i jednocześnie wiem, jak NIE powinna wyglądać. Wiem, że promocję dojrzałości  można robić  w nieco innym kierunku i w inny sposób.
Bez kopa w drzwi.    


piątek, 19 września 2014

Kali żyć i mieć się dobrze!

Nie, wbrew pozorom nie chcę pisać o rasizmie.
Dzisiaj ze zdumieniem przyznaję, że ten typ moralności nadal żyje i ma się dobrze i wcale nie dotyczy osób biednych, prostych i niewykształconych, choć gdyby to zanalizować, to jednak okaże się, że zazwyczaj są to osoby uważające się za tak biedne, że muszą kraść, prości zamienię na prostaccy - a bywają naprawdę nieźle wykształceni - bo czasem jest matura a i studia mają zaliczone. Cóż, skoro nie wykształcili w sobie moralności prawego człowieka.
Mam na myśli panie i panny, które są użytkowniczkami portali, stron internetowych zajmujących się między innymi kradzieżą książek na wzór kradzieży muzyki i filmów. Owe, a właściwie ów portal, założony niby z przemiłych i szlachetnych pobudek – żeby ludzie mogli się wymieniać książkami, serwują również usługę kradzieży, czyli pobierania sobie plików książkowych w formie PDF, skanów czy koślawych tłumaczeń (to cały dział tej działalności), które jako takie, nie wystawione do sprzedaży, nie przeznaczone do handlu, zostały wykradzione z wydawnictw czy od tłumaczy albo w inny sposób stworzone i puszczone w obieg.
Tym zajmują się złodzieje pierwotni.
A wtórni? To już pobieranie sobie owych plików na swoje nośniki, komputery, tablety, za pieniądze albo za darmo, z tym że opłata zasila kasę złodziejskiego portalu. To czynność nazywana pieszczotliwie piratowaniem, a tak po naszemu – KRADZIEŻ. Często poprzedzona włamaniem - czyn wredny i moralnie naganny.


Jakie było moje zdziwienie, gdy weszłam poprowadzona przez czytelniczkę i koleżankę pisarkę na taki (jeden z wielu) profil na portalu społecznościowym i na własne oczy zobaczyłam skalę procederu i kolosalny cynizm użytkowniczek.
Zaczęłam z paniami rozmawiać, koleżanka jedna i druga też, ale to walenie głową w mur, bo użytkowniczki (90% to kobiety o moralności cepa) nie są w stanie zrozumieć, przyjąć do świadomości (czyżby jej naprawdę nie miały?!) że robią źle, że kradną. Są oszustkami kupując towar od złodzieja, puszczając go w dalszy obrót.
Słowa „czyjaś własność intelektualna” – budzi w nich śmiech i kpinę.
Na słowa „ panie, wy kradniecie!” reagują ostrzej, ale tłumacząc się ukazują ową moralność, tak bezlitośnie obnażoną przez Sienkiewicza, gdy Kali tłumaczy, kiedy jest dobrze ukraść krowę, a kiedy to jest do bani.
Otóż liderki i proste użytkowniczki tłumaczą mi z uporem kafara, że skoro te pdf-y już ktoś raz wykradł, a one je sobie pobierają, to NIE JEST JUŻ KRADZIEŻ. ….?!
Bo, jak twierdzą te panie – „kradzież złodziejowi nie jest kradzieżą”. Sprytne, co? A znacie może termin - paserstwo?
I tylko pytanie, kto je tego nauczył? Katechetka na religii nie dość obszernie wyjaśniała czym jest kradzież? Mamusia, tatuś, dziadkowie nie nauczyli? Nauczyciele w szkole nawalili?
Wszyscy po trochu. 
Każdy, kto nie zważa na to, że komuś coś kradnie, kto nie reaguje, kto bierze udział w procederze (bo wszyscy przecież to robią) – zezwala tym paniom spod herbu Kalego na spychanie nas – pisarek, (aktorów, piosenkarzy, etc.) w kąt z sykiem: „zamknij się, przeszkadzasz”!
Gdy tłumaczymy, że to jednak jest kradzież i to jakby podwójna, bo raz – ktoś wykradł pdf i rzucił na portal GRYZOŃ.pl, dwa – panie ściągające sobie na tym portalu pliki puszczają je dalej. I uważają, że one są czyściutkie! KTOŚ za nie zrobił brudną robotę, a teraz one są fair! Niepojęte prostactwo.
Polskie prawo ma nas w nosie, na zasadzie ojtamojtam! Nic się nie stało, pisarze, nic się nie stało! Serwer GRYZOŃ.pl jest w kosmosie i nic z tym nie zrobimy… - tłumaczy się nasz wymiar sprawiedliwości a rodaczki i rodacy okradają nas ile się da, tłumacząc się jak tępy troglodyta. Wielu z nich, gdyby im ukraść torebkę wszczęłoby alarm, ale moją własność można kraść… „bo wszyscy tak robią” i szlus!
Zastanawiam się jak one/oni mogą patrzyć lustro robiąc makijaż, czy się depilując (albo goląc – jeśli to facet) i nie widzieć, że tam, w lustrze szczerzy się do nich gęba złodziejska?

czwartek, 18 września 2014

reżyser Krzysztofa Krauze z przesłaniem:


Dzisiaj obszerny cytat, bardzo mądry, bo dziś nie ma rodziny która nie zetknęłaby się z nim.
Mimo, że tekst powstał w 2010 roku - jest neizwykle aktualny i mądry.

Zapraszam do lektury:

(...) Pracuję i leczę się. Rozpocząłem kolejny cykl chemii. Codziennie maszeruję siedem kilometrów z kijami do nordic walking. Ćwiczę na siłowni, pływam. Blokada testosteronu, którą przechodzę, niszczy mięśnie. Muszę je odbudować – one trzymają kręgosłup osłabiony przerzutami. Naszkicowałem kilka scenariuszy filmowych, przeczytałem górę książek. Wiele moich wyobrażeń o raku się nie sprawdziło.Sporo jednak się nauczyłem – o chorobie i o sobie samym. Chcę się z wami tą wiedzą podzielić.
1. Badaj się – choć trudno w to uwierzyć, nie jesteś nieśmiertelny
Lęk przed chorobą nie może odebrać ci zdrowego rozsądku. Rak wykryty w końcowej fazie może być nieuleczalny. Jeśli palisz, żyjesz w stresie, którego nie potrafisz rozładować, jesz byle jak, byle gdzie i byle szybciej, nie uprawiasz sportu poza wyścigami na trzypasmówce do Gdańska, jeśli w twojej rodzinie były przypadki raka – zbadaj się.
Badanie PSA, którego podwyższony poziom sygnalizuje raka prostaty, kosztuje w prywatnej klinice 70 zł. Warto, wierz mi, ja zbadałem się za późno. Nie z oszczędności. Po prostu trudno uwierzyć, że przyplącze ci się przewlekła albo nieuleczalna choroba. A jednak…
Na udział w katastrofie lotniczej masz szansę jak jeden do trzech milionów, na zachorowanie na raka prostaty jak jeden do trzy, milion razy większą. Nie ekscytuj się katastrofami w mediach, a zajmij się swoim własnym życiem.
Brak odzewu polskich kobiet na bezpłatne badania mammograficzne jest prawdziwą narodową tragedią. Tu trzeba postawić krzyż, a nie przed Pałacem Prezydenckim.
2. Rak to nie wyrok
Panuje opinia, że rak to wyrok śmierci. Zła, myląca, bardzo szkodliwa opinia. Rak nie musi skończyć się śmiercią! To, czy umrzesz, zależy od ciebie, od twojej woli przeżycia. Jesteś dla siebie Panem Bogiem. To brzmi jak herezja, ale żeby przeżyć, musisz odrodzić się w nowej wierze. W wierze w niewyczerpaną siłę własnej woli.
Jeśli usłyszałeś od lekarza: „To jest rak”, od tego momentu twoim głównym wrogiem nie jest rak, ale rozpacz. Twój strach i niepewność. Jeśli lekarz mówi ci: „Zostało panu niewiele życia, radzę uporządkować sprawy” – nie wierz mu! Znane są przypadki ludzi, którzy wyszli z raka, choć byli tak beznadziejnym stanie, że kontrolowali już tylko swój oddech. Od tego, jak myślisz, zależy 75 proc. terapii. Operacje, naświetlenia, chemia, terapia hormonalna, to „tylko” pozostałe 25 proc. Jak inaczej wytłumaczyć, że jeden pacjent umiera po trzech miesiącach, a drugi z taką samą diagnozą, w takim samym stanie… po kilkunastu latach, na zupełnie inną chorobę?
Zapamiętaj, ty decydujesz, czy będziesz żył. Nie lekarz, nie rak. Ty! Kieruj się nadzieją. Jest taka lekarska anegdota: Jeśli pacjent uprze się żeby żyć, medycyna jest bezradna. Wszystko zależy od tego, czy rozdmuchasz iskrę nadziei, czy zapali się płomieniem, który oświetli ci przyszłość.
Wiele rodzajów raka jest dziś całkowicie uleczalnych. Naświetlenia i chemia, których wszyscy boją się jak ognia, są dziś dużo lepiej wycelowane niż kiedyś. Mają nieporównywalnie mniej skutków ubocznych. Medycyna czyni olbrzymie postępy. Przyjmij je z wdzięcznością. Patrz na stojak z kroplówkami jak na drzewo życia.
W Polsce łatwo się raka wystraszyć. Kiedy wchodzi się do centrum onkologicznego, choćby na warszawskim Ursynowie, wchodzi się do czyśćca! Labirynt kolejek, zrezygnowani, zagubieni, wyczerpani czekaniem pacjenci. Brak elementarnego współczucia wyrażony choćby brakiem zwykłych krzeseł. Odbyt polskiej służby zdrowia. W takich momentach przypomina mi się nasz Sejm i myślę bez satysfakcji, że jedna trzecia parlamentarzystów przejdzie przez ten odbyt. A jeśli palą, to co drugi. Takie są statystyki. Przejdą zamienieni w Bezimiennych i Zrozpaczonych. Może wtedy przypomną sobie, że kiedyś zagłosowali za brakiem reformy, za świętym partyjnym spokojem.
Z drugiej strony, kiedy czytam raport NIK-u o wielomilionowych kontraktach zawieranych pomiędzy lekarzami a firmami farmaceutycznymi, mam wrażenie, że istnieje silne lobby, które nie chce zmian, blokuje je wszelkimi dostępnymi sposobami. Jeśli lekarz testujący lek dla firmy farmaceutycznej dostaje 4,5 tys. euro „od łba”, a wszystko odbywa się na darmowym szpitalnym łóżku, to czy taki lekarz będzie szedł w awangardzie zmian?
3. Nie szukaj najlepszego lekarza – szukaj dobregoKażdy, kto się leczy, szuka jak najlepszego lekarza. Najlepiej – profesora.Pułapka polega na tym, że profesor nigdy nie ma czasu. Typowy polski obrazek to taki właśnie profesor w rozwianym fartuchu, a za nim dziesięciu asystentów. Pierwszy raz spotykasz się z nim – później widujesz już tylko tych asystentów.
Niektórzy uważają, że trzeba unikać profesorów, a chodzić do lekarzy, którzy dopiero robią karierę i którym jeszcze na czymś zależy. Tak mam w RPA. Mój onkolog nie jest profesorem. Może dzięki temu zawsze ma dla mnie czas, a jeśli dzwonię, a nie może odebrać – zaraz oddzwania. Nawet w środku nocy.
Profesor więc czy doktor? Trudno rozstrzygnąć, to sprawa ludzkich charakterów. Wychowania, odpowiedzialności, zawodowego etosu.
Niezależnie jednak, kogo wybierzesz, nie idź sam. Idź z żoną, przyjacielem. Weź sąsiada, kogokolwiek, tylko nie idź sam. Jesteś zdenerwowany, przestraszony i będziesz zapamiętywać to, co najmniej ważne. Najczęściej to, co chciałbyś usłyszeć. Włącz magnetofon. Odsłuchaj to potem na spokojnie. Załóż notatnik, w którym będziesz zapisywał historię choroby. Zabiegi, leki, spostrzeżenia. I najważniejsze: pytania do lekarza. Dzięki temu notesowi weźmiesz sprawy w swoje ręce. Przejmiesz dowodzenie.
4. Zasięgaj drugiej opinii
Masz do niej prawo. W Polsce lekarz może się za coś takiego obrazić. Niech się obraża. Tu chodzi o Twoje życie. Musisz nauczyć się asertywności.
W RPA „second opinion” to norma. Ale tutaj rynek medyczny w dużej części jest oparty na prywatnych firmach. A że pieniądze idą za pacjentem – lekarz, który źle leczy, nic nie zarobi. Za błędy lekarskie rozlicza rynek. Każdy lekarz zrobi więc wszystko, by ustrzec się pomyłki.
Marzę, że doczekam się w Polsce czasów, kiedy lekarze będą zabiegać o pacjentów, a nie pacjenci ustawiać się pod gabinetami z kopertami w rękach. Z taksówkami się udało, nie tracę więc nadziei.
Ta druga opinia, może nawet trzecia, to drugi lub trzeci lekarz. Wybierz tego, do którego poczułeś zaufanie. To jedyne kryterium. Zaufanie jest nicią, która wyprowadzi cię z labiryntu choroby. Nie zerwij jej, lekarz ma prawo do pomyłki, nie skreślaj go natychmiast. Wymagaj od niego tyle, ile wymagasz od siebie.
5. Nie zadowalaj się diagnozą urologa, chirurga, nefrologa ani nikogo, kto nie jest specjalistą od raka. Jeżeli masz raka – idź do onkologa
Mojego raka odkrył mój przyjaciel chirurg urolog. Nie chciał mnie operować (nawet auto kumplowi jest niezręcznie sprzedawać, mogą być pretensje i reklamacje do końca życia), więc skierował mnie do znanego profesora, mistrza skalpela. Gdyby inny mój przyjaciel, radiolog, go odkrył, pewnie by mi założył izotop i naświetlał. Każdy ciągnie w swoją stronę.
Znany profesor urolog wyciął mi prostatę. Czy potrzebnie? Nie wiem. Tu w RPA by mi jej nie usunęli. Przy moich wynikach badań uznano, że komórki raka przeskoczyły gruczoły i dostały się już do krwi. Taka operacja to poważne okaleczenie i osłabienie odporności. Nie wygrzebałem się z tego do dziś. A komórki raka zawijały czekoladki w sreberka, już gnieździły się w kościach.
Profesor chirurg dał mi na nową drogę życia list polecający do znajomego radiologa w centrum onkologii na Ursynowie. Radiolog mnie naświetlił. Przy okazji „usmażył” mi pęcherz, czyli zmniejszył go dwukrotnie, bo zamiast siedem tygodni, naświetlał mnie pięć. Zapewne NFZ  popędzał, kolejki do radioterapii są przecież olbrzymie, maszyny zwykle stare, awaryjne, przestoje wielogodzinne.
Każdy wykonał w zasadzie, co do niego należało, tylko z chwilą kiedy zamykały się za mną drzwi zapominał, że ktoś taki jak pacjent K. istnieje. Żaden z nich nie zadzwonił, nawet przez zwykłą ciekawość. „Proces” Kafki.
I mogę to zrozumieć, w Polsce system leczenia buduje mur pomiędzy lekarzem a pacjentem. Opowiadała mi przyjaciółka, że przyłapała swego lekarza w centrum na Ursynowie, jak próbował zabarykadować się przed nią w toalecie. Lekarz, który „nie rozpoznaje” na korytarzu własnego pacjenta, to standard. Tego chyba uczą już w Akademiach Medycznych…
W ręce onkologa trafiłem dopiero kiedy się okazało, że mam nowe przerzuty. Stanowczo za późno. W RPA.
Nareszcie ktoś znalazł czas, żeby wszystko po kolei mi wytłumaczyć, miałem prawo robić notatki, nagrywać. Nareszcie ktoś wziął odpowiedzialność za moje leczenie. Więcej, doktor Szpak zmotywował mnie, żebym wziął w tym aktywny udział. To jemu zawdzięczam, że ćwiczę, pływam.
6. Nie odtrącaj rodziny i bliskich
Ja na początku powiedziałem Joannie, mojej żonie, że z czym jak z czym, ale z rakiem to będę sobie radził sam. To jest mój własny scenariusz i film.
I to był wielki błąd. Bardzo niemądre słowa. Zachowałem się jak bohaterowie „Długu”, którzy też myśleli, że sami dadzą sobie radę z szantażystą. I stracili wszystko, z rodziną włącznie.Musisz w leczenie włączyć rodzinę, przyjaciół. Nie ukrywaj swojej choroby. Ludzie, którzy nas otaczają, jeśli mają nam pomóc, muszą wiedzieć, co się dzieje. Jeśli ich wykluczymy, po „ochronnym okresie współczucia” przyjdą zniecierpliwienie, irytacja, gniew. To jest podobny syndrom jak w rodzinie alkoholika. Choruje cała rodzina.Przewlekła, nieuleczalna choroba prowokuje trudne pytania i podsuwa bezlitosne, niesprawiedliwe, najczęściej pochopne odpowiedzi. Dlaczego mnie się to przydarzyło? Czyja to wina, że jestem chory? I zaczyna się piekło, o którym począwszy od Jean-Paul Sartre’a wiadomo, że to piekło to inni: rodzina, współpracownicy, sąsiad, którego pies narobił na twoją wycieraczkę.
Dlatego buduj więzi. Poświęć innym choćby dziesięć minut dziennie, to niezły sposób na walkę z depresją. Depresją, która krzepi twojego raka lepiej niż cukier.
7. Szukaj wsparcia
Poszukaj psychoonkologa. Pomoże ci ułożyć się ze światem. Pomoże zobaczyć w raku coś więcej niż przewlekłą chorobę. Choć to dziwnie zabrzmi: odkryje ci drugą, tę dobrą twarz choroby. Rak to nie tylko straty, to także zyski. Pod warunkiem, że przebudujesz swoje życie. Paradoksalnie, choroba bywa najlepszym lekarzem. Tylko musisz nauczyć się śmiać, kiedy chcesz płakać. Ktoś obliczył, że 90 proc. naszych chorób to niespełnione pragnienia.
Poszukaj grupy wsparcia – ludzi w twoim położeniu, gotowych podzielić się doświadczeniem. Statystyki wskazują, że stopień całkowitych wyleczeń w przypadku kobiet z rakiem piersi jest o połowę wyższy, jeżeli należały one do grupy wsparcia.
Uważaj jednak na fałszywych doradców. 96 proc. pacjentów, którzy przeżyli raka, rozpoczynali i kończyli program terapeutyczny oferowany przez medycynę konwencjonalną. Musisz być bardzo ostrożnym co do cudownych leków, których akwizytorzy mówią, że łyżeczka dziennie zastąpi radioterapię razem z chemią. Zachowaj zdrowy rozsądek. Wiem, że to trudne, rozpacz podpowiada szalone strategie. Na niczym się tak dobrze nie zarabia, jak na ludzkim lęku.
8. Bądź gotów dużo w swoim życiu zmienić
Z rakiem jest jak z każdą inną chorobą, są tylko dwie formy leczenia: to, co wzrosło, musi zostać zmniejszone, a to, co się zmniejszyło, trzeba zwiększyć. Co wzrosło? Liczba komórek rakowych. Co się zmniejszyło? Odporność twojego organizmu, która umożliwiła mnożenie się komórek raka.
W 30 proc. odpowiada za to palenie, w 35 proc. nieodpowiednie odżywianie, w 10 proc. czynniki dziedziczne, w 5 proc. otyłość  i brak ruchu.
Ja po czterdziestu latach rzuciłem papierosy. Z dnia na dzień. Palenie zwiększa przyrost komórek rakowych o połowę. I wiesz co? Cała chemia, blokada testosteronu, to jest nic w porównaniu z dwiema paczkami papierosów, które wypalałem (plus stres, zarwane noce, alkohol i często dużo złych myśli i słów). Chemia w porównaniu do tego jest śmiechu warta. Chemię to ja miałem przez czterdzieści lat, od czasu pierwszej fajki.
W następnej kolejności zabrałem się za mięśnie. Puściłem maszynę w ruch. Wyniki badań pokazują, że czynniki odgrywające ważną rolę w zwalczaniu raka są bezpośrednio stymulowane przez ćwiczenia. Modyfikują naszą równowagę hormonalną, zmniejszają nadmiar estrogenów i testosteronu, ograniczają poziom cukru we krwi.
Zmieniłem wreszcie dietę. Zacząłem odżywiać się świadomie. Jem produkty nieprzetworzone, unikam czerwonego mięsa. Proteiny czerpię z ziaren, roślin strączkowych, warzyw. Czasami pozwalam sobie na ryby. Nie używam cukru, tłuszczy zwierzęcych. Sięgnąłem w tej sprawie po literaturę: „Dieta w walce z rakiem” Richarda Beliveau i Denisa Gingrasa, „Antyrak” Davida Servan-Schreibera. Zacząłem studiować dietę makrobiotyczną. Może zrobię krok w tę stronę.
Pracuję też nad swoim charakterem. To w nim ukryty jest klucz do wyzdrowienia. Co z tego, że pływałeś godzinę, jeśli przez tę godzinę nie mogłeś wyrzucić z głowy kłótni z żoną albo urazy do szefa? Co ci po makrobiotycznej diecie, jeśli z nerwów masz ochotę wymiotować?
Sporządź listę tego, co Cię osłabia, przyjrzyj się sobie uważnie. Zdiagnozuj się. Może to lęk, może gniew, zazdrość? Pełne miłości relacje z rodziną, przyjaciółmi, krewnymi, współpracownikami wzmacniają nas. Ich brak pogrąża nas w samotności i rozpaczy. Czy potrafisz wybaczać? Czy nosisz latami urazy w sercu? Umiesz być wdzięczny? Tolerancyjny?
Być może potrzebny jest ci przewodnik, który pogodzi cię z sobą samym i ze światem. Ścieżek jest wiele. Święte księgi, guru, medytacja, duchowi mistrzowie z pewnością ci pomogą, pozwolą oszczędzić czas. Jednak ostatni fragment drogi, kiedy dokonasz prawdziwego wglądu w siebie, musisz pokonać sam, o własnych siłach. Nieuleczalna, przewlekła choroba to podróż powrotna, podczas której budzisz się ze snu życia zmysłowego.
9. Pytaj, szukaj, drąż
Mogę powiedzieć, że w moim wypadku pewnie lekarze nie zrobili wszystkiego, co mogli i powinni. Ale ja też zrobiłem o wiele za mało. Z rakiem nie ma tak, że przychodzi pacjent do lekarza i mówi: „Niech mnie pan leczy”. Rak wymaga kreatywności.
Dieta, ruch i panowanie nad swymi emocjami to trzy najważniejsze ścieżki do ozdrowienia. Na każdej z nich jest miejsce na nowe pomysły, eksperymenty, odkrycia. Mądrze jedz, ćwicz, rozciągaj ciało, zapisz się na jogę. Medytuj, żeby zapanować nad umysłem, wizualizuj, że pozbywasz się ostatniej komórki raka.
Sięgnij do przeszłości, ale nie po to, żeby szukać winnych. Zastanów się, co osłabiło twój system immunologiczny, że rak mógł się rozwinąć. Jak reagowałeś na tamte toksyczne sytuacje? Czy dzisiaj potrafisz zachować się inaczej? Zapisz to w swoim notesie.
10. Myśl pozytywnie!
Rak to przede wszystkim wyzwanie. Ci, co z niego wyszli, mówią, że nigdy by się tak nie przebudowali wewnętrznie, gdyby nie choroba. Każda książka napisana przez osobę, która z niego wyszła, kończy się słowami: „Jestem wdzięczny”.
Nie traktuj raka jak wroga, raczej spójrz jak na przyjaciela. Dzięki niemu rzuciłeś palenie, zacząłeś się ruszać, zmieniłeś stosunek do bliskich. Dziś doceniasz czas, który ci ofiarowują. Zacząłeś się racjonalnie odżywiać. Rak nauczył cię wytrwałości, wzmocnił twoją wolę, zbudował więzi z innymi ludźmi, pomógł dokonać wglądu w siebie samego. Nauczył cię kochać i rozpoznawać miłość, oddzielać ziarno od plew. Nauczył cenić chwilę. Cieszyć się z drobiazgów. Przysporzył ci przyjaciół. I tak na to trzeba patrzeć! Bądź mu wdzięczny!

Dziękuję Panu Krzysztofowi za te słowa.
Wielu osobom - bardzo potrzebne. 
(Mówił Krzysztof Krauze, wysłuchał W. Szablowski cały tekst w GW)