piątek, 30 stycznia 2015

No i jak tu nie jechać?

Słowa Agnieszki* – emigrantki:

1. Nauczysz się wiele o swoim kraju. Będziesz musiała odpowiadać na najróżniejsze pytania: o ilość mieszkańców, średnie zarobki, geografię, historię, muzykę, system monetarny... Żeby nie wyjść na błazna będziesz musiała mieć tę wiedzę w jednym palcu.
2. Poznasz dużo różnych ludzi, przez co z cierpliwością nauczysz się odpowiadać stale na te same pytania: Skąd jesteś? Co tu robisz? Jak długo? Jak się tu znalazłaś? Gdzie jest Polska? W końcu będziesz miała tak opanowane odpowiedzi, że bez zająknięcia wszystko wyrecytujesz. To lekcja cierpliwości.
3. Na początku będziesz tęskniła za wszystkim, co polskie, nawet za rzeczami, których nigdy tak naprawdę nie lubiłaś. Będziesz przywozić tony ptasiego mleczka, krówek, kabanosów i innych produktów, których w Polsce właściwie nie dotykałaś. Fakt, że nie możesz czegoś dostać, sprawi, że zapragniesz tego jeszcze bardziej. Potem trochę wyluzujesz.)
(…)
20. Po 4,5 roku powiesz: Nie zamieniłabym mojego życia na żadne inne.

W Polsce słusznie minionej epoki emigracja to był trudny temat – bo w całej drugiej połowie XX wieku za słowem „emigracja” czaiło się upodlające „polityczna” a o tej władza niechętnie mówiła i jeżeli w ogóle, to wyłącznie krytycznie.
O starej, przedwojennej – i owszem. Zazwyczaj mówiło się że im, tym emigrantom, to serce z tęsknoty pękało i krwawiło. Nie do końca pękało: tworzyli znakomite rzeczy i – owszem – tęsknili tęsknotą twórczą, płodną. Tadeusz Kościuszko, Kazimierz Pułaski, Fryderyk Szopen, Adam Mickiewicz, dzisiaj - Janusz Kamiński czy Michał Urbaniak i wielu innych.
Emigracja do Zjednoczonej Europy to dzisiaj nic takiego – ot, zmiana miejsca, wyjazd nie tak traumatyczny jak dawniej, gdy bywał to bilet z jedną stronę. Dzisiaj to tylko zmiana pracodawcy, godzinka, dwie tanimi liniami i owszem tęskni się, ale jak Agnieszka (autorka) słusznie mówi – żadna to trauma i dramat.

Ja już byłam w podobnej sytuacji pomieszkując w Korei Południowej.
Kilka razy w życiu traciłam grunt, bezpieczeństwo, stałość i "zakorzeniałam" się gdzie indziej, poza Polską. Wielu, bardzo wielu ludzi na świecie tak umie.
Przyjaciele osiadli w Kanadzie mówili nam, że kiedy człowiek tam dostaje lepszą pracę gdzieś daleko, w innym stanie, na drugim krańcu Kanady, to robi wyprzedaż garażową, zabiera rodzinę, psa i album ze zdjęciami i rusza! Na nowym miejscu wynajmuje dom, i zapuszcza jakieś korzonki wiedząc, że gdy zechce MOŻE znów gdzieś szukać lepszego życia. To rozwijające, ciekawe i – jak mówili moi przyjaciele – sensowne, choć oni przez wiele lat bardzo cierpieli na typowo polską nostalgię.

Ja też czekam na pewne decyzje i wtedy będzie wiadomo "gdzie postawię szczoteczkę do zębów". Umiem wyjeżdżać, zakorzeniać się, i powracać. Wystarczy raz uświadomić sobie to, co powtarza mi mój mądry mąż "Nie tak ważne gdzie, a najważniejsze Z KIM !".
Prawda.
Dzisiaj świat się skurczył, mocno się zbliżyły kontynenty, a kraje cywilizowane są przyjazne, (czasem o wiele bardziej, niż moja własna ojczyzna).
Zapytałam Basię o Australię: co Ją tam tak uwiodło, że z radością wije gniazdo?
Oczywiście Duży, czyli ten KTOŚ, ale oprócz tego?
- Mamo, tu są jasne zasady, taki… brytyjski porządek prawny. I jednocześnie pacyficzny luuuuuuz, związany rzecz jasna z klimatem. Nie musisz się zaharowywać, żeby żyć godnie i na luzie właśnie. Oczywiście można tyrać na coraz lepszy dom, samochód i zarobić na zawał ale ja takich tu nie znam…

Dzisiaj po latach wiem, że umiałabym żyć w nowych warunkach, bo w Korei z Siwym żyłam najnormalniej na świecie, bez tych naszych ciężkich pojęć, które trzymają nas jak w kleszczach „ojczyzna, ojcowizna, korzenie, naród”, zastanawiając się, gdzie osiądziemy na emeryturze? Siwy, pracując lata całe za granicą stał się obywatelem świata, poznał, zobaczył, sprawdził wiele miejsc i pojęć.
Życie jako takie jest układem dynamicznym i podlega zmianom. Coraz większym. Za jedną z największych uważam przepływ (błyskawiczny) informacji i coraz wygodniejszą komunikację, a to sprawia, że ludzie migrują szaleńczo. Te pojęcia (ojczyzna, naród, patriotyzm, tożsamość narodowa, korzenie) nie są już takie ciężkie, pisane wielką literą mocno i dostojnie.
Dla młodych to pojęcia coraz bardziej… literackie, ładne, emocjonalne owszem, ale już niezobowiązujące do tkwienia na miejscu „bo tu ojce nasze”.
Żyjemy tam, gdzie nas zaniesie, a kości przodków? Można je mieć w worku jak Rebeka ze „Stu lat samotności”. Dzisiaj zdjęcia i historie rodzinne "kości przodków" mamy po prostu na pendrive’ie. 

Ukochany mój Jeremi:
No i jak tu nie jechać?-
Kiedy tak nowy szlak nas urzeka?
Kiedy dal oczy wabi
chociaż żal tego co za nami
Nie ma nic bez ryzyka
Tylko widz, tylko widz go unika
A kto chce być wewnątrz zdarzeń-
musi żyć wciąż z bagażem
Musi mieć walizeczkę i koc
i latarenkę na noc.
(w moim przypadku latarenek, rodzaj męski! Bo to On)
---------------------------------

* Słowa Agnieszki pochodzą z akcji "Polki bez granic" zbierającej doświadczenia Polek z emigracją (więcej przeczytaj na www.wysokieobcasy.pl/polkibezgranic). Czesław Mozil zapowiada, że na podstawie tych listów powstanie druga płyta jego projektu "Księga emigrantów". Jeśli mieszkasz lub mieszkałaś za granicą, opisz, jak Cię zmieniło to doświadczenie. Listy można wysyłać na adres: polkibezgranic@agora.pl

środa, 7 stycznia 2015

Nie mam pomysłu ma noworoczny tekst


...może coś o przyjaźni? Czasem je tracimy i wydaje nam się że świat się zawalił, a tu ... nie.

"Kochana Moja Rozmowa przez ocean" - tekst mojej córki.. 


    Mamuś!
Straciłam w życiu dwie wielkie przyjaźnie, które
miały być po sam grób i wsze czasy. Jedna zaczęła się
w podstawówce, druga grubo po studiach, więc jak
widać nie ma reguły co do tego, kiedy zostały nawiązane.
Przyjaźń jest związkiem dwojga ludzi i jak związek
należy ją traktować – jako taka wymaga pewnego
rodzaju „chemii” na początku, wspólnych pasji lub
choćby hobby w trakcie − jakiegoś punktu stycznego,
dobrze rozumianej wierności oraz obustronności
i równowagi we wkładzie. Mam w swoim życiu dwie
czy trzy takie osoby, które mogę nazwać przyjaciółmi,
z którymi widuję się, a nawet tylko kontaktuję, raz
czy dwa razy w roku. Przyjaźń działa, bo i mnie, i im
taka częstotliwość odpowiada – nie jesteśmy o siebie
zazdrośni, dajemy sobie przestrzeń, a kiedy już się zetkniemy,
nie możemy się rozstać przez cztery, pięć godzin.
A potem znów pół roku przerwy. Z inną przyjaciółką
SMS-ujemy z każdym newsem i ważniejszym
przemyśleniem. Kiedy nie mamy kontaktu przez parę
dni, któraś zawsze wyśle „żądanie raportu” – i z tym
też nam obu dobrze! Z kolejną przyjaciółką wciąż się
na siebie obrażamy i boczymy, ona, że ja się znów nie
odzywam, ja, że jak już się odezwę, to ona „nie chce
o tym rozmawiać”. Tak to już jest z chemią, że na różne
pierwiastki reagujemy różnie. Czasem wybuchowo,
czasem obojętnie, czasem inhibitująco, czasem
aktywizująco. Taki lajf, jak to się mówi.
Ale prawdą jest, że z wiekiem do przyjaźni mam
stosunek coraz ostrożniejszy. Często dana znajomość
zaczyna się pięknie i ekscytująco, ale prędzej czy później
drogi albo poglądy się rozchodzą i trzeba na sprawie
położyć krzyżyk. Jeśli gra jest warta świeczki, znajomość
utrzyma się dłużej, choćbym zmieniła pracę,
miasto lub wyznanie religijne – bywało i tak.
Często jednak z daną osobą bardzo dużo łączy
mnie na jednej tylko płaszczyźnie, a przy zmianie
tej płaszczyzny nagle robi się niezręcznie i brakuje
tematów. Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
Kiedyś gdzieś usłyszałam, że spotykamy ludzi
na dany moment życia i myślę, że ma to sens. Nie
dlatego, że ludzie są szybko zbywalni i wymienni –
nie, nie. To my się zmieniamy, choć często sami nie jesteśmy
nawet w stanie tego zarejestrować. Zmieniają
się nam priorytety, sposób spędzania wolnego czasu,
podejście do pewnych spraw, tempo i tryb życia oraz
milion pięćset innych czynników. Jeśli masz szczęście,
naprawdę wielkie szczęście, to ta jedna przyjaciółka
zmieniać się będzie razem z Tobą na równoległej trajektorii
w podobnym postępie i kierunku – i znów,
statystycznie jest na to przecież jakaś szansa, taka
sama jak spotkanie miłości na całe życie. Twoja druga
połówka – tylko trochę innego typu. Ech, marzenie…
A wracając – ludzie na dany moment. Każdy z nas
przecież ma lub miał, jak sama piszesz, najlepszą kumpelę
z ławki, super koleżankę „od papierosa” w biurze,
ulubioną sąsiadkę, tę z trzeciego piętra. I w danej okoliczności,
chwili dłuższej czy krótszej, ta osoba była
nam najbliższą na świecie, powiernikiem, doradcą
i podporą. Aż skończyłyśmy podstawówkę, rzuciłyśmy
palenie, zmieniłyśmy pracę lub przeprowadziłyśmy
się na inne osiedle, a twarz się rozmyła w pamięci
za obopólną zgodą i przyzwoleniem. I wiesz co,
nazwij mnie cyniczną, ale dla mnie to jest OK! Myślę,
że to normalne, naturalne i nieuniknione.
Można tu oczywiście debatować nad użyciem słowa
„przyjaciel” – dla mnie kiedyś było to słowo wielkie
i ważne, jak „miłość”. Nie używałam go nadmiernie,
nie szastałam, uważałam, cedziłam i selekcjonowałam.
Ale zmieniłam się, Mamuś, wiesz? W moim życiu
zaczęło się pojawiać z czasem całe mnóstwo miłości,
nie tylko tej przez duże „M”, do moich mężczyzn
czy kochanków, ale i przez mniejsze „m”. Miłości takiej
generalnej (tak to zdefiniowałam) do rodziny, do
przyjaciół, do rodziny moich przyjaciół czy rodziny
moich mężczyzn, do miejsc, do zwierząt, choć nikt mi
nie wierzył, że kochałam ślimaka. I tak samo wokół
mnie jest dużo przyjaźni, nawet jeśli niektóre z nich
mają krótki termin przydatności.
Oczywiście, że chciałabym mieć przyjaciółkę taką
na śmierć i życie, jak na filmach. Najlepiej całą grupkę,
jak u Bridget Jones, Carrie Bradshaw z Seksu w wielkim
mieście czy jak u Przyjaciół, taką, która zawsze jest
pod telefonem, zawsze przyjedzie, pocieszy, pomoże,
wesprze, a na koniec razem się upijemy na wesoło.
Mam moją grupkę, ale w rzeczywistości choćby
najwierniejsza grupka ma zawsze jakieś swoje życie,
swoje dramaty, migreny, ciąże, kredyty i nie zawsze są
w stanie podźwignąć cię z podłogi. I to też jest OK,
trzeba tylko zdać sobie z tego sprawę, żeby potem nie
było bolesnych rozczarowań i wypominań. „Im mniej
od ludzi oczekujesz, tym mniej doświadczysz rozczarowań”
to kolejna złota myśl, którą wzięłam sobie
ostatnio do serca. Przecież same nie lubimy, kiedy ktoś
od nas czegoś oczekuje, prawda? Nikt nie lubi presji,
żeby musieć, żeby należało, żeby wymagane było.
To tylko rodzi frustrację, i to najczęściej z obu stron.
O ile przyjemniej jest mile kogoś zaskoczyć, a potem
rozkoszować się radością zaskoczonego oraz własną
„zajebistością” (ups, sorry). Cenię to w przyjaźni – nie chcę, aby
mój związek z kimkolwiek był ciężką pracą. Lubię,
kiedy pewne kwestie przychodzą naturalnie, z lekkością
i przynoszą wszystkim zaangażowanym szczęście
lub chociaż mały uśmiech na twarzy.
A tak z zupełnie innej beczki, to właśnie mi się
przypomniał jeden z ulubionych moich filmów
o przyjaźni – Dwóch zgryźliwych tetryków. Aż chyba
sobie dziś obejrzę! Pamiętasz? Zastanawiałyśmy się
kiedyś, czy wzorowani byli na tych dwóch złośliwych
dziadkach z Muppet Show. A może nie? To chyba po
prostu też taki archetyp przyjaźni, zwłaszcza męskiej
– dogryźć sobie, dokopać nieco, wyszydzić przy
wszystkich, a potem razem iść na ryby. Wielu facetów
ma w swojej przyjaźni właśnie tę cudowną lekkość,
nieskażoną fochami, pretensjami i zawiścią, dzięki
czemu dużo łatwiej radzą sobie z konfliktami i są bardziej
odporni na zmiany życiowe. No, ale chłopem nie
jestem, to co ja tam wiem… A teraz, jak to się drzewiej
mawiało – idę na telewizję!
B.